01-Ojcowska miłość

Relacja ojcowskiej miłości

z biblistą ks. prof. Krzysztofem Bardskim rozmawia Anna Sosnowska

Czy dobry chrześcijanin powinien bać się Boga?

Bojaźń Boża była jedną z podstawowych cnót w pobożności starożytnych Izraelitów, choć czytamy o niej jedynie w księgach mądrościowych. To ona jest początkiem mądrości (por. Syr 1,14), kluczem do dobrego życia. Natomiast w nauczaniu Jezusa to pojęcie właściwie całkowicie znika – Jezus podpowiada nam inną perspektywę relacji z Bogiem.

Co dla Izraelity kryło się pod określeniem bojaźni Bożej?

Bojaźń Boża, czyli jirat Adonai, nie oznacza, że mam uciekać przed Bogiem, ukrywać się przed Nim. To raczej coś, na co w języku łacińskim mówi się timor reverentialis, czyli lęk związany z czcią, którą otaczamy jakąś osobę. U podstaw tak rozumianej bojaźni Bożej leżały relacje społeczne – w ten sposób poddani odnosili się do króla czy przywódcy, ponieważ mieli świadomość, że od niego zależy ich los. Jeżeli oni będą darzyli władcę szacunkiem, on będzie wobec nich przychylny. W starożytnym Izraelu relacja z Bogiem na wielu płaszczyznach przypominała relację względem panującego – na przykład pojęcie przymierza z Bogiem także zostało zaczerpnięte z języka stosunków społecznych. Coś podobnego stało się w przypadku bojaźni Bożej.

W Starym Testamencie widać również taki tok myślenia: Boga trzeba się bać, ponieważ On karze ludzi Mu nieposłusznych.

To prawda. W księgach mądrościowych panuje często takie przekonanie, że dobrych spotyka dobro, a złych zło. Jednak Księga Koheleta, a zwłaszcza Księga Hioba z tym polemizują. Poza tym autorzy ksiąg mądrościowych – szczególnie to widać u Syracydesa i w Księdze Mądrości – starają się pogłębić rozumienie bojaźni Bożej i pokazać, że jest ona czymś więcej niż tylko lękiem przed Władcą stworzenia.

Czym w takim razie?

Szacunkiem wobec Boga, liczeniem się z Bogiem. Dlatego jako tłumacz Biblii, pokusiłbym się o to, żeby yirat Adonai oddać inaczej niż bojaźń Boża. Zamiast „Błogosławiony, kto się boi Pana” (Ps 128,1) napisałbym może: „Szczęśliwy, kto liczy się z Bogiem”.

Wspomniał ksiądz na początku naszej rozmowy, że Jezus akcentuje zupełnie inne rzeczy niż bojaźń Bożą, ale jednak temat lęku, strachu przed Bogiem gdzieniegdzie się pojawia.

W Dziejach Apostolskich znajdziemy określenie phobumenoi ton Theon, czyli bojący się Boga, w bardzo ciekawym kontekście, odbiegającym od dawnej tradycji hebrajskiej, a obecnym w czasach grecko-rzymskich. Tymi bojącymi się Boga zostali nazwani helleniści bądź Grecy, którzy sympatyzowali z tradycją i religią Żydów. Oni byli najlepszymi potencjalnymi adresatami przesłania Ewangelii.

Dlaczego?

Bo z jednej strony nie mogli zostać w pełni Izraelitami, ponieważ pod względem etnicznym nie należeli do Narodu Wybranego, ale z drugiej fascynował ich izraelski monoteizmem, który był czymś specyficznym w świecie politeizmu grecko-rzymskiego.
Nowością ewangeliczną są słowa św. Jana: „Doskonała miłość usuwa lęk” (1 J 4,19). Jezus pokazuje, że właściwa relacja z Bogiem to nie bojaźń, ale miłość, agape. Wiąże się to z pewną zmianą optyki patrzenia na Boga – w Chrystusie staje się On bliski człowiekowi. Koncepcję lęku przed Bogiem, nawet w znaczeniu respektu czy szacunku, zastępuje relacja ojcowskiej miłości. Przecież Chrystus proponuje nam, żebyśmy do Boga zwracali się: Ojcze.

Czy w takim razie można powiedzieć, że jeśli ktoś odczuwa strach przed Bogiem, jest jeszcze w Starym Testamencie?

To zależy, o jaki strach chodzi. Jeżeli człowiek zwraca się do Boga z bojaźnią i pietyzmem albo wypełnia religijne obowiązki tylko ze względu na to, że obawia się jakiejś kary z Jego strony, to rzeczywiście można wysnuć taki wniosek. Natomiast Jezus pokazuje, że Bóg nie delektuje się karaniem człowieka, tylko go kocha i zaprasza do wspólnoty ze sobą. Taka jest optyka Jezusa.

W Ewangeliach synoptycznych pojawia się historia, w której pełno jest strachu, chociaż wszystko dzieje się z udziałem Jezusa. To opis burzy na jeziorze (por. np. Mk 4,35–41).

Ta scena jest bardzo interesująca pod względem budowy: z jednej strony mamy sytuację pełną dynamizmu – uczniowie płyną na drugą stronę jeziora, gdy nagle zrywa się burza, ale z tym kontrastuje spokój Jezusa, który mimo burzy śpi. Możemy się zdziwić: Jak to – szalejący żywioł, a Jezus się tym nie przejmuje? Podpowiada nam to, że warto na tę scenę spojrzeć trochę głębiej.

Co wtedy w niej dostrzeżemy?

Sen może nam sugerować pewną nieobecność, bierność Boga, który nie interweniuje. I właśnie w takim kontekście pojawia się w uczniach strach, lęk, przerażenie: Panie, czy nic Cię nie obchodzi, że giniemy? Jezus, wybudzony ze snu, pyta: Dlaczego tak się boicie? Używa tutaj słowa deiloi oznaczającego „jesteście przerażeni”. A potem nazywa uczniów ludźmi małej wiary. Mamy zatem pewien kontrast między przerażeniem a wiarą – wiarą w znaczeniu nowotestamentowym.

Czyli jaką?

My często wiarę sprowadzamy do akceptacji pewnych prawd teologicznych. Ktoś jest wierzący, bo wierzy, że istnieje Pan Bóg. Tymczasem istota wiary według nauczania Jezusa, a później św. Pawła, leży w zawierzeniu Bogu, w złożeniu w Nim całej swojej ufności. Kiedy zatem Jezus pyta uczniów, dlaczego są tak przerażeni, to pyta o to, dlaczego brak im wiary. Mówi: Ja jestem z wami w tej łodzi, pomimo tego, że śpię. Dlatego nie powinniście się niczego obawiać. Widzimy tu wyraźny kontrast między wiarą, czyli zaufaniem Bogu, a lękiem. Myślę, że to jest ciągle coś bardzo aktualnego – doświadczamy lęku, bo Mu nie ufamy. Zawierzenie Bogu nie ma oczywiście prowadzić do obojętności, ale do stawiania czoła trudnym sytuacjom bez przerażenia.

Kolejna ciekawa historia opowiadająca o strachu i zaufaniu dzieje się również na jeziorze. Tym razem uczniowie zmagają się w nocy z silnym wiatrem, a wtedy Jezus przychodzi do nich po wodzie (por. Mt 14, 22–32).

To bardzo interesujący moment, ponieważ Piotr w pierwszej chwili mówi: „Panie, jeśli to Ty jesteś, każ mi przyjść do siebie po wodzie”, więc w punkcie wyjścia ufa Panu Jezusowi, a nawet zgrywa trochę chojraka. Kiedy czuł deski pokładu pod stopami, potrafił zawierzyć. Ale gdy znalazł się poza łodzią, odczuł lęk – czyli brak zawierzenia – i zaczął tonąć. Podobnie jest w naszym życiu – kiedy doświadczamy stabilności, to mówimy: Wierzę, ufam Tobie całym sercem, Panie Jezu. A w momencie, kiedy stabilność zostaje zachwiana, bywa z nami – jak pokazuje przykład św. Piotra – różnie.

Jak rozumieć słowa Jezusa: „Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, lecz duszy zabić nie mogą. Bójcie się raczej Tego, który duszę i ciało może zatracić w gehennie” (Mt 10,28)?

Jezus używa tutaj języka metaforycznego. Gehenna pochodzi od hebrajskiego Ge Hinnom, czyli dolina Hinnom. Znajdowała się ona na wschód od Jerozolimy. Wyrzucano tam śmieci, palono je, więc panował w niej smród i brud. Gehenna stała się zatem symbolem miejsca przeznaczonego dla wszystkiego, co było zniszczone, nieużyteczne i niepotrzebne.

Niektóre tłumaczenia Biblii w tym fragmencie zamiast gehenny wstawiają słowo piekło: „Bójcie się raczej Tego, który duszę i ciało może zatracić w piekle”.

Kiedy w ramach pracy nad tłumaczeniem Biblii ekumenicznej zajmowaliśmy się Ewangelią Mateusza, zdecydowaliśmy, że zachowamy tutaj jednak słowo gehenna. Sam skłaniam się ku sformułowaniu bardziej opisowemu „śmietnisko doliny Hinnom”. Dzięki temu zachowujemy obraz biblijny, który Jezus chciał przekazać swoim uczniom.

Ale Kościół w tym obrazie odnajduje odniesienie do królestwa szatana.
Musimy pamiętać, że demonologia Nowego Testamentu uległa w nauczaniu Kościoła pewnej ewolucji. Ikonografia chrześcijańska przedstawia diabła jako postać z rogami, dziś doszły do tego wątki związane z opętaniami. Natomiast z perspektywy biblijnej szatan jest po prostu przeciwnikiem Boga. W początkach demonologii, na przykład w Księdze Hioba, jawi się jako jeden z aniołów, który kwestionuje Boże wyroki. Nowy Testament przedstawia szatana jako kogoś, kto podsuwa człowiekowi alternatywę wobec propozycji płynącej ze strony Boga – alternatywę w konsekwencji dla człowieka zgubną. To właśnie przed tym Jezus przestrzega.

Na kartach Ewangelii kilka razy pojawia się Jezusowe „Nie lękajcie się”.

Myślę, że tym słowom można by nadać formę pozytywną. Nie lękajcie się, czyli miejcie wiarę, nadzieję i miłość. Te trzy kardynalne cnoty chrześcijańskie są jakby antytezą lęku. Mówiliśmy już o wierze rozumianej jako zawierzenie. Mówiliśmy o miłości, która jest właściwym odniesieniem do Boga. Na trzecim miejscu jest nadzieja. Greckie elpis wiąże się z pozytywnym patrzeniem w przyszłość. Lęk ma też odniesienie do przyszłości, ale on zawiera ideę negatywnego wyobrażania sobie tego, co nastąpi – uczniowie nie tyle bali się szalejącej burzy, ile tego, że za chwilę mogą zginąć.

Nie odnosi ksiądz takiego wrażenia, że wiele osób, nawet mocno zakorzenionych w Kościele, odczuwa przed Bogiem nie tyle bojaźń, o której wcześniej mówiliśmy, ale zwykły strach?

Nasze myślenie o Bogu kształtuje Ewangelia, którą przekazał nam Chrystus i którą głosi nam Kościół, ale istnieje też coś, co nazwałbym religijnością naturalną. Jest to zakorzenione głęboko w wierzeniach, może jeszcze przedchrześcijańskich, odniesienie do Boga czy do absolutu. Jedno i drugie nam się miesza. Dlatego wciąż istnieje wiele obszarów naszej religijności, które wymagają ewangelizacji.

Czasem traktujemy Boga w sposób magiczny – gdy odprawię nowennę, to dostanę pracę.

To nie jest chrześcijańskie, ale bierze się właśnie z tej religijności naturalnej. Podobnie wygląda kwestia strachu przed Bogiem. Wydaje nam się, że jeżeli zachowamy się nie w porządku w stosunku do Pana Boga, to On nam tym samym odpłaci. Spotkałem się kiedyś z taką zupełnie niechrześcijańską argumentacją, kiedy matka mówiła do syna: Idź na mszę świętą, bo jeśli nie pójdziesz, to jutro się rozchorujesz albo spotka cię coś złego. Tak jakby Pan Bóg miał przyjemność w natychmiastowym karaniu człowieka.

W ten sposób stawiamy Boga na równi z pogańskimi bóstwami, które mściły się na śmiertelnikach, jeśli ci nie byli im posłuszni?

Oczywiście. Wyznajemy swego rodzaju automatyzm w sferze religijnej.

Skąd się to bierze?

Z zasady: uderz w stół, a nożyce się odezwą. Cały świat fizyczny, który nas otacza, jest zbudowany na relacjach przyczynowo-skutkowych. Dlatego przenosimy to również na Boga. Zauważmy jednak, że Chrystus polemizuje z tym czysto ludzkim myśleniem. W Ewangelii spotykamy człowieka niewidomego (por. J 9,1–3). Uczniowie pytają, kto zawinił tej ślepocie: on sam czy jego rodzice? Wtedy wierzono, że wina może być przenoszona z pokolenia na pokolenie.

Do dziś wiele osób tak myśli.

Ta zupełnie niechrześcijańska logika, bo w chrześcijaństwie uznajemy odpowiedzialność osobową. Jezus mówi uczniom, że nie zgrzeszył ani niewidomy, ani jego rodzice, a poprzez tę ślepotę objawią się wspaniałe dzieła Boże. Czyli Jezus patrzy na tę sytuację pozytywnie. Nie mamy się lękać, że Bóg spowoduje w naszym życiu coś złego, ale raczej dziękować Mu i mieć nadzieję na to, że sprawi coś dobrego – i to mimo naszych grzechów. Bo przecież Chrystus umiłował nas jeszcze wtedy, kiedy byliśmy grzesznikami (por. Rz 5,8). Więc nawet jeśli zgrzeszę, to i tak mam szansę powrotu do Boga – On czeka na mnie i daje mi nadzieję. To jest zupełnie inna optyka relacji między Bogiem i człowiekiem niż ta oparte na lęku.

Na tym między innymi polega miłosierdzie Boga, z którym chyba sobie nie do końca radzimy? Bóg sprawiedliwy jakoś łatwiej mieści nam się w głowie, bo jest bardziej logiczny, przewidywalny.

To prawda. Bezwarunkowe miłosierdzie, które okazuje nam Bóg, trochę nas obezwładnia. Możemy czuć się zaskoczeni, a nawet zażenowani, czytając przypowieść o robotnikach w winnicy (por. Mt 20,1–16). Byli wśród nich niezadowoleni z tego, że dostali tyle samo, co ci, którzy pracowali tylko przez ostatnią godzinę. Ale spójrzmy właśnie na nich. Oni ze zdziwieniem odkrywają, że dostali całą zapłatę, a przecież spodziewali się jednej piątej lub jednej szóstej wynagrodzenia. Miłosierdzie Boga nas zaskakuje. Papież Franciszek kładzie nacisk na tę tajemnicę i bardzo leży mu na sercu to, by Kościół jak najhojniej administrował Chrystusowe miłosierdzie, zwłaszcza w wymiarze sakramentalnym.

Tymczasem ciągle obowiązuje nas prawda wiary, która mówi, że Bóg za dobro wynagradza, a za złe karze. Jak ksiądz interpretuje ten zapis?

Jego problemem jest niezwykła skrótowość. Autor tego sformułowania chciał zawrzeć tutaj niesłychaną liczbę kazusów i sytuacji. Ja odczytuję tę prawdę wiary w kontekście ostatecznym, czyli póki jesteśmy, póki żyjemy, póki możemy się nawrócić, to zawsze mamy szansę. Jeśli Bóg miałby kogoś ukarać za zło, to musiałaby to być rzeczywiście sytuacja trwania w jakimś totalnym uporze i odwróceniu od Boga. Czy to jest możliwe? Osobiście wątpię. Myślę, że nawet jeśli ktoś zaciekle walczy z Bogiem lub zaprzecza Jego istnieniu, to w rzeczywistości walczy ze swoim fałszywym wyobrażeniem Boga lub zaprzecza temu fałszywemu wyobrażeniu.

Ważne są chyba też motywy takiego zachowania czy działania, prawda?

Oczywiście. Przecież u podłoża tego stanu mogą leżeć na przykład dramatyczne doświadczenia życiowe zaburzenia psychiczne, wychowanie czy niewłaściwy obraz Boga. Zresztą nie wolno nam nikogo osądzać. Kościół ogłasza ludzi świętymi, ale zauważmy, że ani razu, ani o jednej osobie – nawet o Judaszu – nie powiedział, że jest potępiony.

? propos potępienia. Motyw straszenia piekłem był kiedyś dość chętnie stosowanym przez kaznodziejów zabiegiem ewangelizacyjnym.

Znam taką historię rekolekcyjną, jeszcze z XIX wieku. Ksiądz wychodzi na ambonę, wyciąga dubeltówkę i zaczyna kierować lufę ku ludziom. Wszyscy chowają się pod ławki albo za filary. Duchowny odstawia strzelbę i mówi: Wy tutaj się boicie, żebym was nie postrzelił, a śmierci wiecznej i wiecznego potępienia się nie boicie.

No właśnie, dziś chyba rzeczywiście się nie boimy? A może po prostu nie chcemy tego lęku dopuścić w sobie do głosu?

Wydaje mi się, że trzeba w tym dostrzegać wpływ dzisiejszej kultury, która próbuje usunąć z horyzontu wszelkie cierpienie czy niebezpieczeństwo, pośrednio więc również lęk, jako niezbyt „komfortowe” uczucie. Młodzi ludzie wzrastają w takiej atmosferze, by czerpać z życia jak najwięcej przyjemności. I to, co jawi się jako zagrożenie dla hedonistycznego stylu życia, jest odsuwane na bok. Mimo wszystko jednak lęk jest nadal obecny wśród odczuć współczesnego człowieka: lęk przed utratą pracy, przed zamachami terrorystycznymi, przed chorobą nowotworową…

Absolutnie nie popieram kaznodziejstwa opartego na straszeniu ludzi piekłem, ale mam wrażenie, że był w tym jednak jakiś pomysł i na swój sposób było to głoszenie z mocą. Co dzisiaj mogłoby równie silnie poruszać ludzi i pobudzać ich do nawrócenia?

Propozycją jest nowa ewangelizacja, czyli głoszenie Ewangelii w świeżości ducha, z nowym zapałem i w nowym kontekście dzisiejszej mentalności. Wspaniałe intuicje znajdujemy w adhortacji Evangelii gaudium. Zauważmy, że papież mówi w niej o radości Ewangelii. Dla człowieka przyzwyczajonego do hedonizmu słowo radość staje się furtką, przez którą można wprowadzić Dobrą Nowinę. Bo jeżeli spotkanie Jezusa rzeczywiście daje radość, to czy nie warto tego spróbować? Papież Franciszek zachęca również do kreatywności w dziedzinie wiary. Kreatywność to dzisiaj kolejne słowo wytrych. A następne to nowość, i o tym też papież wspomina.

A my lubimy nowe rzeczy.

Pewnie, że lubimy. Jednak dzisiejszy świat, dzisiejsza cywilizacja i kultura zaczynają trochę doprowadzać człowieka do zniechęcenia. Człowiek w końcu zmęczy się propozycjami, które nie mają korzeni, są chwilowe i przemijające. A wtedy nowość Ewangelii stanie się dla wielu ludzi szansą odnalezienia tej części siebie, za którą tak tęsknimy.
1

Leave a Reply