ks. Krzysztof Bardski
Naśladowanie Jezusa w Jego miłości do Kościoła
Chcąc pisać, czy w ogóle myśleć o celibacie, trzeba zacząć od Jezusa. Celibat bowiem nie jest tylko jakimś przepisem prawnym, czy też zjawiskiem opartym o określoną doktrynę lub światopogląd, ale jednym z wymiarów naśladowania Zbawiciela. Naśladowanie Jezusa polega jednak na czymś szczególnym. Nie chodzi o odwzorowanie lub kopiowanie pewnych postaw i zachowań, ale o osobowe pójście za Nim. Osobowe, to znaczy uwzględniające całą specyfikę i niepowtarzalność danego człowieka. Idę za Jezusem, pozostając w pełni sobą. Naśladowanie Jezusa polegałoby więc raczej na próbie myślenia Jego kategoriami, z Jego perspektywy, na przyjęciu Jego punktu widzenia.
W tym kluczu spróbujemy spojrzeć na kwestię celibatu. Najpierw więc postaramy się przyjrzeć Jezusowej logice celibatu, i to nie z wąskiej perspektywy bezżenności, ale w kontekście Jego relacji uczuciowych i rodzinnych, jakimi jawią one się na kartach Ewangelii. Oczywiście musimy ograniczyć naszą refleksję do tego wymiaru osoby Jezusa, jaki jest nam dostępny przez pryzmat narracji ewangelicznej. Następnie zaś podejmiemy próbę określenia, na czym mógłby polegać ten szczególny wymiar naśladowania Jezusa, który wyraża się w życiu niektórych z Jego uczniów na przestrzeni wieków, zwany celibatem.
Dylemat I: Rodzice czy sprawy należące do Ojca?
Zacznijmy od epizodu, który na pierwszy rzut oka niewiele może mieć wspólnego z kwestią celibatu: odnalezienie dwunastoletniego Jezusa w świątyni jerozolimskiej (Łk 2,41-50). Z perspektywy starotestamentalnej pedagogiki, której zwieńczenie stanowi czwarte przykazanie czcij ojca swego i matkę swoją, postawa Jezusa może budzić pewne zastrzeżenia. Odpowiedź Jezusa dana Matce kryje w sobie pewną dozę arogancji. Jej dosłowna wymowa mogłaby brzmieć: No i co z tego, że mnie szukaliście? Czy nie wiecie, że powinienem być pośród tych spraw, które należą do mojego Ojca? (Łk 2,49). Ta wypowiedź wyraźnie kontrastuje z postawą Maryi i Józefa, którzy najpierw zdziwili się (exelagesan), następnie zaś starają się wywołać u swojego Syna zawstydzenie i świadomość winy, mówiąc: pełni bólu (odynomenoi) szukaliśmy ciebie. Konkluzja, jaką ewangelista zaopatruje epizod odnalezienia Jezusa w świątyni, mianowicie: i oni nie zrozumieli słowa, które powiedział im (Łk 2,50), świadczy o tym, że nie doszło do pełnej komunikacji. Jezus wyraził w swoich słowach postawę, której rodzice nie potrafili nadać właściwego sensu w kontekście tradycyjnej pedagogiki starego przymierza. Z drugiej jednak strony zauważmy, że Jezus – po zaprezentowaniu swojego kontrowersyjnego stanowiska – podporządkował się tradycyjnym wzorcom wychowawczym: poszedł z nimi… i był im poddany (Łk 2,51).
Jezus zatem nie neguje w swoim życiu wzorca właściwej relacji syn-rodzice, jaki panował w ówczesnym kontekście kulturowym, lecz wskazuje na pewną gradację: owszem, relacja rodzinna jest czymś jak najbardziej naturalnym i właściwym, ale jest inna relacja, która w jego życiu ma charakter pierwszorzędny i w niektórych sytuacjach może jawić się jako radykalnie sprzeczna z relacją rodzinną, mianowicie sprawy, które należą do Jego Ojca? (Łk 2,49). Jezus nie przekreśla w tych słowach swojej synowskiej relacji do św. Józefa, co więcej, sądzimy, że nawet daje świadectwo o swoim wielkim przywiązaniu i szacunku względem Oblubieńca Maryi, skoro wybrał właśnie słowo ojciec, jako najwłaściwsze na określenie Tego, z którym jest w odwiecznej relacji Trójcy. Dla Jezusa przecież egzystencjalne doświadczenie osoby ojca związane było nie z kim innym, jak tylko ze św. Józefem. Spróbujmy uświadomić sobie, że przecież na początku I w. nie istniały w judaizmie żadne przesłanki mogące sugerować tajemnicę Trójcy św., stąd też jaka wielka musiała być miłość Jezusa do św. Józefa, skoro właśnie nią zdecydował się posłużyć jako wzorcowym przykładem dla wyrażenia najgłębszej tajemnicy wewnętrznego życia Boga.
Dylemat II: Krewni czy wspólnota uczniów?
Innym epizodem biblijnym, prezentującym w sposób jeszcze bardziej radykalny podobną logikę postępowania Jezusa jest scena, w której donoszą Mu o przybyciu Jego Matki i krewnych (Mt 12,46-50 i paralelne). Kontekst sytuacyjny jest bardzo podobny do epizodu odnalezienia w świątyni: Jezus, otoczony słuchaczami, oraz Jego krewni, którzy pragną się z Nim spotkać. Gdy doniesiono Jezusowi o przybyciu Matki i braci, nie neguje On swojej więzi rodzinnej i uczuciowej z nimi, lecz stawia pytanie, które stwarza niejako nowy sens tych więzi: Kto jest moją Matką i kto to są moi bracia? (Mt 12,48 i Mk 3,33). Zauważmy, że Jezus nie od razu wyjaśnia słuchaczom nową naturę tych więzi. Przez fakt postawienia pytania, zachęca swoich uczniów do refleksji: skoro On, wobec oczywistej obecności swoich bliskich, pyta się o jakieś nowe znaczenie więzi rodzinnych, czy wobec tego każdy z Jego uczniów nie powinien – naśladując Go – postawić sobie pytania, dotyczącego własnych relacji uczuciowych i rodzinnych: Kto jest moją Matką i kto to są moi bracia?
Główne przesłanie epizodu przybiera w ujęciu poszczególnych ewangelistów nieco odmienną formę. Może to świadczyć o tym, że opisana sytuacja w tej lub podobnej formie miała miejsce wielokrotnie, a każdy z ewangelistów zwrócił uwagę na inną myśl Jezusa. Mateusz w słowach: ktokolwiek bowiem spełniałby wolę Ojca mojego, który jest w niebie, ten jest moim bratem i siostrą i matką (Mt 12,50) jest najbliższy konkluzji sceny odnalezienia w świątyni jerozolimskiej. Jak wówczas Jezus przedkładał sprawy, które należą do Jego Ojca (Łk 2,49) nad zobowiązania wynikające z więzi rodzinnych, tak i teraz relacja do Ojca decyduje o nowym sensie pokrewieństwa. Marek przedstawia wersję krótszą: zamiast frazy wolę Ojca mojego, który jest w niebie, umieszcza po prostu wolę Bożą (Mk 3,35), podczas gdy Łukasz jako wyznacznik decydujący o szczególnej relacji rodzinnej z Jezusem przedstawia słuchanie i wypełnianie słowa Bożego (Łk 8,21).
Najbardziej radykalnie przedstawiają sytuację Mateusz i Marek. Według nich Jezus nie tylko stwierdza w sposób ogólny, kto jest Jego matką i rodzeństwem (jak to czyni Łukasz), lecz wyraźnie wskazuje: Oto moja matka i moi bracia (Mt 12,49 i Mk 3, 34). W ujęciu Mateusza słowa te odnoszą się do uczniów, zaś w ujęciu Marka – do siedzących dokoła. Można by odnieść wrażenie, że Jezus w jakiś sposób przeciwstawia relację względem swoich bliskich relacji do wspólnoty uczniów. Jeszcze dobitniej owo przeciwstawienie podkreślił Marek, decydując się na umieszczenie w swojej Ewangelii czegoś, co pozostali synoptycy pominęli. Według niego bezpośrednim powodem przyjścia krewnych Jezusa było posądzenie Go o postępowanie sprzeczne ze zdrowymi zmysłami. Greckie exeste (Mk 3,21) może oznaczać zwariował, odszedł od zmysłów, ale i zachowuje się jak szaleniec. Godna uwagi jest również determinacja bliskich Jezusa: przychodzą oni nie tylko po to, by Go upomnieć, ale by Go pochwycić (kratesai), czyli na siłę powstrzymać i zmusić do postępowania zgodnie z normami przez nich uważanymi za właściwe.
Z drugiej jednak strony, skoro Jezus zdecydował się użyć określeń matka, bracia, siostry w odniesieniu do tych, którym powierza swoją naukę i za których odda swoje życie, oznacza to, że słowa te miały głębokie, egzystencjalne odbicie w Jego życiu. Nie nazwałby przecież swoich ukochanych uczniów matką, braćmi i siostrami, gdyby sam nie kochał miłością autentyczną, przenikającą do głębi całą Jego uczuciowość, tych, którzy byli w dosłownym tego słowa znaczeniu Jego matką, braćmi i siostrami.
Scena przybycia krewnych Jezusa ukazuje, w jaki sposób Jezus podkreśla pierwszorzędną rolę innych relacji, nie mających ze swej istoty charakteru rodzinnego, którym jednak nadaje sens relacji rodzinnych. Niezależnie od tego, czy nazwanie bratem, siostrą czy matką słuchających i wypełniających słowo Boże uczniów ma charakter symbolu, przenośni czy metafory, w jakiś sposób rzutuje na obraz uczuciowości Jezusa jako bohatera narracji ewangelicznej.
W obu omówionych do tej pory epizodach Biblia nie neguje w sposób ewidentny wartości więzów krwi oraz emocjonalnej więzi Jezusa z Jego środowiskiem rodzinnym, lecz zawiera przesłanie, które można by streścić w następujący sposób:
1. Miłość Jezusa do Jego bliskich jest jak najbardziej konkretną, autentyczną i ludzką relacją, która przenika całą Jego emocjonalność.
2. Słowa, przy pomocy których ta miłość staje się wyrażalna językiem komunikacji międzyosobowej zostały uznane przez Jezusa za najbardziej adekwatne do wyrażenia innej, szczególnej relacji Jezusa do Boga oraz wspólnoty uczniów.
3. Pomiędzy najważniejszą w życiu Jezusa relacją do Boga oraz wspólnoty wierzących a relacjami o charakterze emocjonalno-rodzinnym może dochodzić w pewnych sytuacjach do konfliktów sugerujących konieczność rezygnacji z tych drugich na rzecz pierwszych.
Dylemat III: Małżeństwo czy Królestwo Boże?
W końcu dochodzimy do tekstu, który wydaje się stanowić najbardziej dosłowne odniesienie do celibatu. Po kazuistycznej dyskusji z faryzeuszami na temat ważności, bądź nieważności rozwodu, która do dziś dnia toczona jest wśród biblistów i moralistów (Mt 19,3-9), uczniowie, sprawiając wrażenie zniechęconych radykalizmem Jezusa, konstatują: Jeśli na tym polega relacja (aitia) między mężem a żoną, to bardziej opłacalne jest (symferei) nie żenić się (Mt 19,10). W odpowiedzi Jezus daje wyjaśnienie, które nie jest przeznaczone dla wszystkich Jego słuchaczy. Wyraźnie zastrzega, że nie wszyscy pojmują (chorousin) to słowo, ale ci, którym jest dane (Mt 19,11). Ostatnie słowo dedotai (jest dane) stanowi tzw. passivum theologicum, czyli formą bierną, która za domyślnego autora ma Boga. Ponadto użyty czasownik choreo oznacza w pierwszym rzędzie mieścić w sobie, obejmować coś, a także robić postępy, rozwijać się. Dopiero wtórnym znaczeniem będzie zrozumieć, pojąć, i to raczej nie w sensie epistemologicznym, ile raczej umieć zastosować w praktyce, uznać za mające sens w życiu, itd. Znaczenie zdania jest zatem następujące: tylko ci są w stanie ogarnąć tę naukę, odczytać jej sens w swoim życiu, względem których Bóg będzie miał taką wolę, czyli których do tego powoła.
Na czym polega ta nauka, którą pojąć są w stanie tylko niektórzy? Najpierw przedstawia Jezus dwie kategorie ludzi niezdolnych do małżeństwa. Tekst grecki używa tu terminu eunouchos, który wszedł również do języka polskiego, zachowując to samo znaczenie, eunuch. Stwierdza więc istnienie eunuchów, którzy są niezdolni do prokreacji z powodu wad wrodzonych bądź nabytych w okresie życia płodowego, następnie rzezańców, którzy zostali pozbawieni narządów rodnych, w końcu zaś mówi o eunuchach, którzy uczynili samych siebie eunuchami ze względu (dia) na królestwo niebieskie (Mt 19,12). Wszystkie trzy kategorie eunuchów Jezus wprowadza w podobny sposób: są eunuchowie (eisin eunouchoi), jednak trzecia kategoria jest szczególna. Po pierwsze, akt stania się eunuchem nie jest tu przedstawiony jako ingerencja zewnętrzna, lecz decyzja własna. Po drugie, jeżeli przyjmiemy, że taka koncepcja królestwa niebieskiego, jaką głosi Jezus, jest jedyna w swoim rodzaju i nie sprowadzalna do doktryny lub doktryn wczesnego judaizmu, to kim są owi eunuchowie ze względu na królestwo niebieskie? Nie są to przecież uczniowie, gdyż Jezus nie postawił wymagania bezżenności żadnemu z nich. Nie jest to Jan Chrzciciel, gdyż w wątku narracyjnym Ewangelii Mateusza jego ścięcie miało miejsce wcześniej (Mt 14,10). Sądzimy, że w tym miejscu Jezus wskazuje na samego siebie, pośrednio zaś na tych, którzy odczytają, że w ich życiu pójście za Jezusem łączy się z tym konkretnym wymiarem naśladowania Go.
Jezusowe uczynienie siebie eunuchem nie powinno oczywiście być odczytywane w sposób fizyczny, podobnie jak Jego nakaz odcięcia własnej ręki lub wyłupania oka (Mt 5,29-30), najważniejsza jest w nim motywacja: ze względu na królestwo niebieskie. Nauka o królestwie niebieskim lub królestwie Bożym stanowi w ewangeliach kontekst dla przedstawienia tajemnicy Kościoła. Kościół pielgrzymujący na ziemi to ten wymiar królestwa niebieskiego, który poddany jest ograniczeniom czasu i przestrzeni. Królestwo Boże z kolei to ten wymiar Kościoła, który nie sprowadza się do kategorii socjologicznych i instytucjonalnych. Jezus zatem dobrowolnie staje się eunuchem, w tym znaczeniu, że tak radykalnie przedkłada swoją miłość do Eklezji (jaka szkoda, że polskie słowo Kościół, w przeciwieństwie do wielu innych języków, nie jest rodzaju żeńskiego!), że w jego uczuciowości oraz perspektywie zrealizowania się jako mężczyzna, nie ma miejsca dla żadnej kobiety, z którą mógłby się związać w sposób małżeński.
Ciekawym dopełnieniem przedstawionej powyżej interpretacji może być scena błogosławieństwa dzieci, która u Mateusza następuje bezpośrednio potem (Mt 19,13-15). Włożenie rąk na dzieci oraz błogosławieństwo może symbolizować specyficzny wymiar ojcostwa Jezusa, pośrednio zaś ojcostwa tych, którzy za Jego przykładem zrezygnują z prokreacji ze względu na królestwo niebieskie. W istocie zarówno On, jak i Jego naśladowcy będą małżonkami – w relacji do Kościoła, oraz ojcami – w relacji do tych, którzy przychodzą do nich jako dzieci. Można by nawet pokusić się o dalszą interpretację poruszonego tekstu: słowa do takich bowiem należy królestwo niebieskie (Mt 19,14) mogą symbolizować przekazanie dzieciom dziedzictwa przez ojca. Jezus, oblubieniec Kościoła, przekazuje bezbronnym, odtrąconym i wzgardzonym to, co stanowi tu na ziemi największe bogactwo (por. Mt 13,43), dla którego On sam zrezygnował z życia małżeńskiego.
Powyższa interpretacja wpisuje się w kontekst szerszej koncepcji relacji Jezusa do Kościoła w kategoriach miłości oblubieńczej, której w tym miejscu nie da się omówić szczegółowo. Wynika ona z określenia samego siebie jako Oblubieńca w Mt 9,15 (i paralelne), z Ef 5,25-27 oraz z ujęcia Kościoła jako oblubienicy Baranka w Ap 21,9. Ponadto cała tradycja Kościoła w ten sposób odczytywała Pieśń nad Pieśniami, widząc w niej doskonałe przedstawienie oblubieńczej miłości Chrystusa do Eklezji.
Spróbujmy odczytać chrystusową naukę o eunuchach ze względu na królestwo niebieskie w świetle logiki wynikającej z przeanalizowanych przez nas na początku epizodów ewangelicznych. Można by – popuściwszy wodze fantazji i abstrahując od kontekstu historycznego – wyobrazić sobie scenę, w której jakaś dziewczyna przychodzi do Jezusa z gotowością poślubienia Go, wiedząc ponadto, że jest dla Niego atrakcyjna. Przypuszczalnie Jezus wskazałby na zgromadzonych wokół niego ludzi, mówiąc: „To jest moja oblubienica, moją oblubienicą są ci, którzy pełnią wolę mojego Ojca”. Tym samym z punktu widzenia czysto fizycznego, Jego życie we wstrzemięźliwości wynikającej z miłości do Kościoła nie różniło się od życia eunucha, jednak jako mężczyzna zrealizował On w pełni ludzkie powołanie, wynikające z Jego człowieczeństwa, do bycia mężem i ojcem. Co więcej, jakże piękny i uporządkowany musiał być wewnętrzny świat doznań emocjonalnych i erotycznych Jezusa, skoro właśnie metaforę miłości oblubieńczej wybrał On jako najwłaściwszą dla zobrazowania swojej relacji do Kościoła!
W Starym Testamencie mamy przykład posłużenia się sferą życia małżeńskiego jako znakiem prorockim. Ozeasz, wezwany przez Boga, by ponownie pokochał i przyjął do siebie niewierną żonę Gomer (Oz 1,2), miał swoim życiem zobrazować miłość Boga do swego ludu, mimo iż ten dopuszczał się niewierności, oddając cześć bóstwom pogańskim. W przypadku Jezusa wydaje się jednak, że mamy do czynienia z czymś więcej, niż tylko znakiem o charakterze prorockim. Różnica bowiem polega na tym, że czyn Ozeasza, sam w sobie, bez nadbudowy symbolicznej, mieści się w kategoriach naturalnego postępowania w sferze relacji małżeńskich. Owszem, przygarnięcie niewiernej żony mogło wymagać wielkoduszności i zniesienia upokorzenia, niemniej jednak miałoby sens również wówczas, gdyby nie posiadało wymiaru profetycznego. W przypadku Jezusa, Jego relacja miłości do Kościoła nie jest tylko symboliką nabudowaną na akcie o charakterze naturalnym, gdyż wyrzeczenie się relacji małżeńskiej nie jest naturalne w życiu mężczyzny. Miłość do Eklezji ogarnia w całości tę sferę Jego życia, którą w naturalnym porządku stworzenia zajmuje u mężczyzny kobieta.
Umiłowanie Eklezji
Być uczniem Chrystusa to znaczy w pierwszym rzędzie iść za Nim. Polski czasownik naśladować nawiązuje w swoim źródłosłowie do pójścia za kimś, do stawiania stóp na czyichś śladach. Można by zatem zastanowić się, czy przedstawiony w powyższych rozważaniach aspekt życia Jezusa też ma być częścią wzorca, który Jego uczeń powinien naśladować. Innymi słowy, czy ten, kto idzie za Jezusem, ma postawić swoją stopę na śladzie, który pozostawił Jezus, dając świadectwo tak radykalnego umiłowania Eklezji, że w Jego życiu emocjonalno-erotycznym nie było miejsca dla żadnej innej kobiety?
Z jednej strony Jezus nie przedstawia w swoim nauczaniu celibatu jako koniecznego warunku naśladowania Go. Konieczne jest przestrzeganie przykazań, radykalne odwrócenie się od zła, posłuszeństwo Bogu, ale nie stanie się eunuchem ze względu na królestwo niebieskie. Z drugiej jednak strony w niektórych specyficznych przypadkach – jak chociażby w przypowieści o zaproszonych na ucztę – fakt, że poślubiłem żonę (Łk 14,20) może wyglądać na przeszkodę w daniu właściwej odpowiedzi na wezwanie Boże.
Zanim spróbujemy dać odpowiedź na postawione wyżej pytanie, skoncentrujmy się jeszcze na samej istocie tego, co nazywamy naśladowaniem Jezusa. Nie można zapominać o tym, że naśladowanie jest aktem osobowym. Naśladując Jezusa czynię to jako osoba, która naśladuje osobę. Nie mogę więc wybierać jednych aspektów Jego życia, pomijając drugie, ani też modyfikować pod Jego wpływem pewnych aspektów mojego życia, pozostawiając inne bez zmian. Naśladowaniem można by zatem nazwać radykalne przeorientowanie lub nadanie nowego sensu temu wszystkiemu, co składa się na integralność mojej osoby, pod wpływem integralnego obrazu Osoby, którą naśladuję.
W świetle powyższego, mimo iż sytuacja egzystencjalna każdego człowieka jest różna, sądzimy, że każdy mężczyzna, zarówno duchowny jak i świecki, który idzie za Jezusem, jest powołany do tego, by naśladować Go w Jego oblubieńczej miłości do Eklezji. Czyżby więc wszyscy powinni zostać celibatariuszami? Odpowiedź znajdujemy u św. Pawła: Mężowie, miłujcie żony, bo i Chrystus umiłował Eklezję i wydał za nią samego siebie (Ef 6,25). Zauważmy w sformułowaniu Apostoła bardzo istotną zmianę perspektywy porównawczej. Zwykle, jak to ma miejsce chociażby w tradycji interpretacyjnej Pieśni nad Pieśniami, pierwotnym przedstawieniem, mającym wymiar realny i konkretny, jest obraz dwojga młodych darzących się wzajemnie miłością. Obraz ten służy w sposób wtórny przedstawieniu głębszej prawdy teologicznej dotyczącej miłości Boga do swego ludu. Św. Paweł postępuje dokładnie odwrotnie! Faktem realnym i konkretnym jest dla niego miłość Jezusa do Kościoła, którą stawia nie tylko jako wzór, ale również fundament i rację chrześcijańskiej miłości dwojga małżonków. Małżeństwo chrześcijańskie jest więc również naśladowaniem Chrystusa w Jego oblubieńczej, wyłącznej miłości do Eklezji: Małżonek ma być „głową” żony, ponieważ Chrystus jest głową Kościoła (Ef 4,23), małżonka rodzi potomstwo, ponieważ Kościół, przez chrzest, rodzi nowych chrześcijan.
Szczególnym rodzajem naśladowania Chrystusa jest sytuacja, kiedy mężczyzna bezpośrednio przyjmuje jako własną Chrystusową relację do Eklezji, niejako sam – za Chrystusem – wchodzi w tę perspektywę miłości oblubieńczej, którą On sam nakreślił w słowach o eunuchach ze względu na królestwo niebieskie i realizował w swoim ziemskim życiu. Ten sposób naśladowania Jezusa wynika z obdarowania szczególną łaską (passivum theologicum w Mt 19,11!), która pozwala w sposób integralny postrzegać sens własnego życia oraz osobistą samorealizację jako mężczyzny w ramach oblubieńczej relacji do Eklezji.
Jak jednak w praktyce realizuje się ta szczególna droga powołania? Tradycja Kościoła, sięgająca pierwotnego chrześcijaństwa, budując teologię episkopatu, widziała w relacji biskupa do powierzonej mu wspólnoty lokalnej odwzorowanie miłości Jezusa do Kościoła. Z czasem pierścień biskupi stał się symbolem zaślubin z diecezją, co zostało wyrażone w tekstach liturgicznych, prawo zaś – już w czasach patrystycznych – zastrzegało, by kandydat na biskupa żył w celibacie oraz obejmował tylko jedną diecezję, będąc jej jedynym pasterzem. Praktyka ta ma swoją szczególną wymowę w Kościołach wschodnich, gdzie celibat nie obowiązuje duchownych, nie należących do episkopatu.
Praktyka Kościoła zachodniego, od czasów średniowiecza zobowiązująca kapłanów diecezjalnych do zachowywania celibatu, jest w swej istocie stworzeniem zewnętrznej ramy, wewnątrz której mężczyzna, obdarowany szczególnym rodzajem powołania, zyskuje szansę, by naśladować Chrystusa w Jego oblubieńczej miłości do Eklezji, realizując się jako mężczyzna nie w relacji do jednej kobiety oraz zrodzonego z niej wspólnego potomstwa, lecz w relacji do określonej lokalnej wspólnoty wierzących.
Celibat nie służy więc w pierwszym rzędzie ani własnemu uświęceniu, ani – jak często uważa się potocznie, myląc go ze ślubami dziewictwa – jakiemuś szczególnemu wymiarowi miłości do Boga. Sens celibatowi nadaje oblubieńcza miłość do Eklezji, która na wzór Jezusa, przedkładającego posługę wobec otaczających go ludzi nad wszelkie inne więzi emocjonalne i rodzinne, przynagla do służenia całym, niepodzielonym sercem tym, którzy w określonym czasie, miejscu i okolicznościach życiowych stanowią dla kapłana diecezjalnego konkretny wymiar Eklezji.
ks. Krzysztof Bardski
ul. Dewajtis 3
01 815 Warszawa
2